Friday, April 10, 2015





Pani Kominkowska

Gdy w miejscowej gazecie przeczytałam zapowiedź wizyty w lokalnej bibliotece  osoby, która przeżyła getto łódzkie i Oświęcim, pomyślałam, że nie wolno mi przepuścić tego spotkania. 
Z wielu powodów. Jednym z nich mógł być fakt, że mój dziadek,  Mieczysław Wiliński, został zamordowany w Oświęcimiu. Od lat próbuję odtworzyć w myślach jego ostatnie miesiące życia, opierając się na wspomnieniach ludzi, którzy tam byli. Myślę jednak, że to wzmianka o Łodzi podziałała na mnie najsilniej. Urodziłam się w Łodzi, w mieście, z którym moja rodzina była związana od początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Urodziłam się na Bałutach, w centrum dawnej dzielnicy żydowskiej, w przedwojennym szpitalu Kasy Chorych przy ulicy Łagiewnickiej. Szpital ten w getcie istniał tylko do 1 września 1942 roku, potem pacjentów zamordowano, a budynek zajął zakład krawiecki szyjący mundury dla wermachtu. Po wojnie utworzono tam znowu szpital, szpital położniczy. Tam, gdzie kilka lat wcześniej ludzie umierali straszną śmiercią - z głodu, tyfusu czy od kuli - teraz przychodziły na świat dzieci, którym pisany był lepszy los.

Na spotkanie z Miriam Kominkowską-Greenstein przyszłam dwadzieścia minut przed czasem. Sala była już wypełniona po brzegi i personel biblioteki pośpiesznie donosił krzesła. Wyraźnie nie przewidziano takiej frekwencji. Przy stole siedziała kobieta na oko siedemdziesięciopięcioletnia (w rzeczywistości dziesięć lat starsza), a obok niej leżał pokaźny stos zielonych tomików. Z anonsu w gazecie wiedziałam, że pani Greenstein opisała swe wojenne przeżycia w książce In the Shadow of Death; A Young Girl’s Survival In the Holocaust (W Cieniu Śmierci; Historia dziewczynki, której udało się przetrwać Holokaust), którą będzie można nabyć przy okazji spotkania z autorką. Zaznaczono, że dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na  konserwację Oregon Holocaust Memorial.  Kupiłam książkę i, podając ją autorce do podpisania, pochwaliłam się: “Wie pani, ja też jestem z Łodzi.” “Ja tam byłam tylko w getcie, więc Łodzi dobrze nie wspominam” - padła cierpka odpowiedź. Poczułam, że popełniłam nietakt. “Mam coś, co chciałabym Pani dać” - bąknęłam zmieszana. “Nie teraz, może później, po spotkaniu” - powiedziała to tak, jakby chciała powstrzymać mnie przed popełnieniem następnej niezręczności.

Kiedy niskim, nieco schrypniętym głosem zaczęła opowiadać swą historię, w sali zapanowała absolutna cisza. Najpierw mówiła o swym polskim wczesnym dzieciństwie, przeżytym w miasteczkach takich jak Radziejów, Aleksandrów Kujawski, Lubraniec, a jeszcze wcześniej w Sompolnie, gdzie urodziła się pod koniec 1929 roku i gdzie Kominkowscy należeli do starych zasiedziałych rodzin. Jej dziadek, Menahem, był tam właścicielem tartaku i dużego domu przy rynku. Jej ojciec, Zalmen, trudnił się handlem drewnem - zabawom dziewczynki na świeżym powietrzu towarzyszył przyjemny żywiczny zapach tarcicy. Wiedli w tych miasteczkach tryb życia typowy dla średnio-zamożnych, w miarę zasymilowanych, Żydów, przeplatany religijnymi świętami obchodzonymi w gronie rodziny -  licznych wujków, cioć, przyrodniego rodzeństwa.  

Latem 1938 roku rodzice Marychny, jak ją wówczas zdrobniale nazywano, przeprowadzili się do Aleksandrowa Kujawskiego, by być bliżej dziadków Jakubowskich, rodziców jej mamy. Niedługo potem przez Aleksandrów Kujawski przewinęły się setki niemieckich Żydów uciekających na Wschód. Ich pełne zgrozy opowiadania o prześladowaniach, jakich doznali w Niemczech, sprawiły, że rodzice Marychny zaczęli gorączkowo starać się o wyjazd do Australii. Nic z tych starań jednak nie wyszło wobec nader skromnego kontyngentu wiz australijskich dla uchodźców żydowskich. Wiosną 1939 roku przeprowadzili się do Lubrańca w nadziei, że w razie wojny będzie tam bezpieczniej niż w leżącym na skrzyżowaniu linii kolejowych Aleksandrowie. 

  Dzieciństwo Marychny urozmaicały rodzinne wyjazdy do Ciechocinka i do historycznego Torunia. W Ciechocinku piło się uzdrawiające wody mineralne i jadło pyszną zupę wiśniową, a wieczorami słuchało koncertów. Z Torunia Miriam zapamiętała szerokie bulwary ocienione drzewami, liczne kawiarnie na świeżym powietrzu, tramwaje, eleganckie wystawy sklepowe, przestronne, luksusowe mieszkanie wujostwa, bo wuj Adolf był wziętym adwokatem, którego klientelę stanowili głównie Niemcy.

Słuchając Miriam, pomyślałam, że przedwojenna małomiasteczkowa Polska z jej wspomnień znacznie się różni od apatycznej, zaniedbanej Polski, w której wychowywałam się po wojnie, choć geograficznie były to te same okolice. Czy rzeczywiście przedwojenna Polska była taka wytworna, tętniąca życiem?  Czy może po prostu kraj utracony wspomina się z większą nostalgią od tego, który opuściliśmy z własnej woli?
  Jej dzieciństwo nie skończyło się w dniu wybuchu wojny. Mimo drastycznie ograniczonej wolności (w Lubrańcu Żydzi mogli swobodnie poruszać się po mieście tylko przez jedną godzinę dziennie), rodzice dokładali wszelkich starań, by zapewnić dziewczynce w miarę normalne życie. Miała wtedy dziesięć lat i ukończone trzy klasy szkoły podstawowej. Ponieważ dzieciom z rodzin  żydowskich zabroniono chodzić do szkoły, znaleziono dla niej nauczyciela, który w domu uczył ją angielskiego, geografii, rachunków i pisania. Odwiedzała koleżanki z rodzin katolickich w ich domach, jeździła z nimi na sankach. Wielkanoc ’41 roku spędzili u zaprzyjaźnionego z ojcem zawiadowcy stacji, który na jego prośbę zgodził się wziąć Marychnę do siebie i udawać przed sąsiadami, że jest jego osieroconą siostrzenicą. Dziewczynka jednak nie chciała słyszeć o rozstaniu z rodzicami. Niebawem wszystkich zdolnych do pracy Żydów z Lubrańca, w tym jej ojca, wywieziono do obozu pracy w Poznaniu. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że już go nigdy nie zobaczy. Jesienią tego samego roku pozostałe w miasteczku rodziny żydowskie, wśród nich ona, jej mama i dziadkowie, zostały wywiezione do getta w Łodzi, noszącej od ’41 roku obcą i złowrogo brzmiącą nazwę Litzmannstadt. 

Przypuszczalnie jesienią ’41 roku do drzwi mieszkania mojej babci w Łodzi  przy ulicy Wierzbowej zapukał mężczyzna z zawiniątkiem pod pachą. Domyślam się, że mieszkał gdzieś w sąsiedztwie i znał moją babcię, nie wiem jednak tego na pewno. Podał babci zawiniątko, w którym był zielony kwadratowy dywanik z hebrajskimi literami i obrazkiem świątyni, lusterko z rączką w grubej srebrnej oprawie i chyba jeszcze coś, ale co - tego już nikt nie pamięta. “Czy może mi pani to przechować? - poprosił. - Teraz musimy stąd iść, ale po wojnie zgłoszę się po te rzeczy.” Jakieś pół wieku później spłowiały już zielony dywanik padł ofiarą moli i został wyrzucony na śmietnik, ale lusterko, choć zmatowiało, opierało się upływowi czasu. Patrząc na nie, odnosiłam wrażenie, że ono czeka. Babcia zawsze mówiła, że powinnyśmy je oddać. Tylko komu? 

W łódzkim getcie Marychna została przydzielona do sierocińca, gdzie natychmiast ciężko zachorowała. Nie znając jidysz, nie potrafiła porozumieć się z innymi dziećmi, co tylko pogłębiło jej poczucie wyobcowania w tym nowym miejscu. Na szczęście matka znalazła dla nich kąt w jakimś bardzo zatłoczonym pokoju i zabrała ją stamtąd. Dziadek, mama i ona, jak tylko skończyła dwanaście lat, pracowali w fabryce. W szczelnie odizolowanym od aryjskiego świata getcie, rządzonym żelazną ręką Chaima Rutkowskiego, praca była warunkiem koniecznym przeżycia. Dziewczynka za dzienną miskę cienkiej zupy i kawałek chleba lakierowała i polerowała w pocie czoła stoły, szafy i krzesła w fabryce mebli. 

W pierwszej połowie września 1942 roku, niedługo potem, jak wymordowano pacjentów szpitala na Łagiewnickiej, by zamienić go w warsztat krawiecki, miała miejsce wstrząsająca akcja wywiezienia z getta małych dzieci i osób starszych, tzw. Wielka Szpera. Miriam przeczekała tę akcję schowana pod dachem domu, w którym mieszkali, ale babcia Helenka i dziadek Zygmunt Jakubowscy podzielili tragiczny los piętnastu tysięcy Żydów wywiezionych do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. Wraz z utratą dziadków skończyło się definitywnie dzieciństwo Marychny. Jej mama, do tej chwili dzielna i przedsiębiorcza, tak się załamała, że dziewczynka wzięła na siebie rolę jej opiekunki.
Fabryka mebli, w której obie pracowały, funkcjonowała do końca istnienia getta. 29 sierpnia 1944 roku z getta łódzkiego wywieziono do Oświęcimia ostatnią grupę Żydów wraz z Chaimem Rumkowskim i jego rodziną. W tym transporcie znalazła się również Miriam i Ruta Kominkowskie. W Oświęcimiu Miriam, po krótkim pobycie w podobozie A, została brutalnie rozdzielona z matką. Tak jak ojca, nigdy już miała jej nie zobaczyć. Od tej chwili też musiała sobie radzić sama. 

Na przełomie jesieni i zimy znalazła się w Bergen-Belsen. Tu wraz z innymi młodymi więźniarkami spała w namiocie na słomie rozrzuconej na ziemi, zmagając się z zimnem i głodem. Zamarzłyby pewnie na śmierć, gdyby nie to, że któregoś dnia zostały wysłane do obozu w Magdeburgu, gdzie zastały znacznie lepsze warunki: drewniane budynki, prycze wymoszczone sianem, koce. Ceną za te “luksusy” była praca - w ich przypadku obieranie gór ziemniaków w piwnicy stołówki fabrycznej. Choć trafiła na litościwą strażniczkę, które wybrała do tej pracy najmniejsze i najchudsze spośród nich, by ukradkiem je dokarmiać, Miriam straciła zupełnie siły, zachorowała. Niemiecki lekarz stwierdził gruźlicę i skierował ją do szpitala. Stamtąd została odesłana z powrotem do Bergen-Belsen. Znowu chłód i głód, a w końcu tyfus z przeciągającymi się utratami przytomności. W taki stanie, na granicy życia i śmierci, dotrwała do wyzwolenia obozu przez Brytyjczyków 15 kwietnia 1945 roku. 

Zaczęto ją ratować. Przeżyła - trochę dzięki lekarzom brytyjskim, trochę dzięki troskliwej opiece Zosi (Polki, która szybciej od niej stanęła na nogi i cierpliwie ją doglądała w szpitalu), głównie jednak dzięki swej nieugiętej woli przetrwania. Choć miała już piętnaście lat, ważyła niewiele ponad dwadzieścia kilogramów i wyglądała na dziecko. Po prawie półrocznej rekonwalescencji w Szwecji, na skutek usilnych starań wujka Mońka w Portland w Oregonie, Miriam otrzymała potrzebne dokumenty na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Popłynęła z Norwegii pierwszym powojennym rejsem SS Stavangerfjord.

W Portland w Oregonie, gdzie mieszka do dziś, zdobyła wykształcenie, wyszła za mąż, urodziła cztery córki. Nie opowiadała bliskim o swych wojennych losach, głównie dlatego, że nikt jej do tego nie zachęcał. Wręcz przeciwnie, zaraz po przyjeździe do Ameryki usłyszała, że nie powinna rozpamiętywać przeszłości. Żyła więc pełnią życia i starała się zapomnieć. I może by się to jej udało, gdyby pewnego dnia, w 1970 roku, nie odebrała telefonu od mężczyzny zbierającego fundusze na Amerykańską Partię Nazistowską. Mężczyzna ów, dowiedziawszy się, że jego rozmówczyni jest Żydówką i nie zamierza wspomagać jego partii, obrzucił ją obelgami i groźbami. Wtedy przeszłość do niej wróciła, zaczęła prześladować ją w koszmarnych snach i nie dawała się już zapomnieć. 

13 listopada 1988 roku w Portland, skądinąd miłym i bezpiecznym mieście, skini zamordowali z pobudek rasistowskich studenta z Etiopii. Wtedy Miriam poczuła, że nie wolno jej dłużej milczeć. Zaczęła opowiadać o swoich przeżyciach wojennych w szkołach, by uświadomić młodym ludziom do jakich niewyobrażalnych nieszczęść prowadzą uprzedzenia rasowe, religijne i kulturowe. Przyczyniła się do powstania Oregońskiego Pomnika Holokaustu w Portland, odsłoniętego 29 sierpnia 2004 roku. W grupie innych Ocalałych z Zagłady odbyła podróż do Chełmna, Treblinki, Sobiboru, Bełżca, Majdanka i Oświęcimia-Brzezinki po symboliczne garstki ziemi z prochami żydowskich ofiar obozów śmierci. Na prośbę córki spisała i wydała drukiem swoje przeżycia. Książka Miriam Kominkowskiej-Greenstein nie jest znana w Polsce. Mam nadzieję, że historia dziewczynki, której udało się przetrwać Holokaust, trafi kiedyś do rąk polskich czytelników. Powinna.  


Po zakończonym spotkaniu jego uczestnicy ustawili się w długiej kolejce po książkę. Podpisując ją, Miriam sprawiała wrażenie już bardzo zmęczonej. Nie byłam pewna, czy zechce jeszcze ze mną rozmawiać. Gdy zostało już tylko kilka osób, które chciały jeszcze ją o coś spytać, podeszłam i podałam jej zapakowane w bibułkę srebrne lusterko. Pokrótce opowiedziałam jego historię. “Właściciel tego lusterka nigdy się po nie nie zgłosił, więc oddaję je Pani.” Wychodząc z biblioteki, pomyślałam, że spełniłam nie tylko życzenie mojej babci, ale może nawet wolę nieznanego właściciela lusterka. Kim był? Pewne pytania muszą pozostać bez odpowiedzi. 

No comments:

Post a Comment

Mój cioteczny pradziadek  Kazimierz Juniewicz